Marzec 1930 r. – Śmierć Czesia
Czesław Frelichowski był najstarszym synem Ludwika i Marty Frelichowskich. Przypomnijmy, państwo młodzi po ślubie w Chełmży w 1908 r. zamieszkali w Bydgoszczy przy ul. Grunwaldzkiej 5. Tam też właśnie 27 lipca 1909 r. przyszedł na świat ich pierwszy syn, bohater niniejszego artykułu, któremu na chrzcie świętym nadano imię Czesław.
W 1911 r. państwo Frelichowscy przeprowadzili się do Chełmży, rodzinnego miasta Pani Marty.
Zamieszkali przy ul. Chełmińskiej, w samym centrum miasta, bardzo blisko chełmżyńskiej konkatedry i rynku. W podwórzu kamienicy, przy której mieszkali, znajdowała się piekarnia Pana Ludwika.
Rodzeństwo bardzo dużo czasu spędzało z sobą na dziecięcych figlach, wspólnej pracy i wypoczynku. Podczas spotkań zapewne nigdy się nie nudzili, wykorzystując każdą okazję, chociażby do wspólnego śpiewu. Pani Marcjanna wspominała: Jeden grał na pianinie, drugi na skrzypcach i zawsze było wesoło. Ich dobrymi kolegami byli Skańscy, którzy mieli w sąsiedztwie dom muzyczny. Podczas zabaw często razem muzykowali lub tańczyli na podwórku przy muzyce gramofonowej, a także urządzali przedstawienia. Pani Marta częstowała ich wtedy świeżym ciastem przyniesionym z piekarni.
Z okresu dzieciństwa Czesia i jego rodzeństwa, nie zachowało się zbyt wiele informacji, zapewne po wywiązaniu się ze swoich obowiązków, każdą wolną chwilę przeznaczali, jak już wyżej wspomniałem, na rozrywkę i zabawę, choć te ostatnie czasem różnie się dla nich kończyły…
Byli oni z sobą mocno związani i często w swej pomysłowości przysparzali wiele kłopotów rodzicom. Bardzo lubili majsterkować. Zachowało się wspomnienie, jak udało im się podłączyć do miejskiej linii telefonicznej, co zostało wykryte i rodzice mieli trochę nieprzyjemności z tego powodu.
W swojej pomysłowości Czesiowi udało się nawet skonstruować radio na kryształek. Do naszych czasów przetrwało interesujące zdjęcie młodego, rozmarzonego Wicka, słuchającego właśnie tego radia.
Cała trójka braci Frelichowskich zaangażowana była w istniejący w Chełmży Klub Wioślarski, a pasją chłopców była budowa kajaków. Czesiu był aktywnym członkiem Chełmżyńskiego Towarzystwa Wioślarskiego, m.in. pomagał podczas budowy przystani wioślarskiej. W jednym z dokumentów zapisano o nim: założyciel, gorliwy i sumienny członek czynny.
Często wyjeżdżał na regaty, a także wspólnie ze swoim bratem Leszkiem współorganizował zawody wioślarskie w Chełmży.
Jego drugą pasją była gra w kręgle. Wraz z wujkiem Wiktorem, bratem mamy, chodził do Klubu Kręglarzy. Ponadto angażował się w chełmżyńskim Sokole.
Ze wspomnień brata Stefana Wincentego dowiadujemy się, że Czesław był uprzejmy, ale i lekkomyślny, co często doprowadzało rodziców do gniewu [S.W. Frelichowski, Pamiętnik, s. 28]. W 1929 r. rozpoczął studia prawnicze na Wydziale Prawa w Poznaniu.
W czasie studiów, 26 lutego 1930 r., przyjechał na kilka dni do domu. Podczas pracy w przystani i przenoszeniu łodzi, najprawdopodobniej na skutek dużego obciążenia lub jakiegoś fizycznego urazu, dostał zapalenia otrzewnej.
Jeszcze tego samego dnia znalazł się w szpitalu, w którym miał operację na wyrostek. Rodzice wezwali lekarza Przeworskiego, który orzekł, iż Czesław ma zapalenie ślepej kiszki. Po operacji lekarz stwierdził, że Czesław nie miał zapalenia ślepej kiszki lecz błony brzusznej. Przy okazji dowiadujemy się, że miał słabe serce i płuca [S.W. Frelichowski, Pamiętnik, s. 25]. Błędna diagnoza lekarska prawdopodobnie była przyczyną jego śmierci 4 marca 1930 r.
Czesław umarł o godzinie 16:30 w otoczeniu swoich bliskich. Ostatniego namaszczenia udzielił mu ks. Feliks Baniecki – wychowawca klasy gimnazjalnej Wicka oraz opiekun Sodalicji Marieńskiej, do której uczęszczał Wicek.
Na Stefanie Wincentym ogromne wrażenie wywarł fakt pożegnania się brata z życiem. Podziwiał jego wiarę i to, że całkowicie ufał Bogu w tej tak trudnej chwili. Jego śmierć była momentem przełomowym. Wicek złożył wówczas odważne przyrzeczenie, iż zostanie księdzem, jeżeli jego brat wyzdrowieje: […] a chociaż przychodziły liczne pokusy, to jednak trwałem i nie żałowałem tego ślubu [S.W. Frelichowski, Pamiętnik, s. 26]. Z tego przyrzeczenia zwierzył się swojej mamie.
Pani Marta udzieliła mu wówczas rady, by tak ważnej decyzji nie podejmował pod wpływem emocji, lecz zadecydował o swej dalszej drodze życiowej po osobistych przemyśleniach i gorącej modlitwie. Matka wspominała w relacji do procesu beatyfikacyjnego jej syna: Wiadomość o śmierci – o konaniu zastała Sługę Bożego w kościele, gdzie prowadził modlitwy dla kolegów gimnazjalistów w czasie adoracji i wtedy samorzutnie podszedł do mnie i oświadczył, że chce zostać kapłanem.
W tym dniu Stefan Wincenty zapisał: Gdy mu dano gromnicę, to się jeszcze modlił, ale duchem już nie był tu na ziemi… Śmierć miał do pozazdroszczenia… Straciłem brata, a rodzice swego syna, swoją dumę […]. Był on mi rzeczywiście starszym kochanym bratem [S.W. Frelichowski, Pamiętnik, s. 28].
Choroba Czesława i jego tragiczna śmierć głęboko wpłynęła na całą rodzinę Państwa Frelichowskich. W związku z jego odejściem Wicek w swoim pamiętniku pisał także dużo o ojcu. To właśnie z jego relacji dowiadujemy się, że pan Ludwik w tym czasie również ciężko chorował na płuca. Stefan Wincenty troszczył się o niego, a jednocześnie wiedział, że gdyby nie był obecny przy śmierci syna, to ta tragiczna sytuacja dotknęłaby go jeszcze bardziej. Zauważył, że każda rodzina potrzebuje ojca, gdyż to on zajmuje w niej szczególne i niepowtarzalne miejsce. [S.W. Frelichowski, Pamiętnik, s. 26].
Poniżej relacja Wicka z jego pamiętnika:
(9) 5 marca, Środa Popielcowa
Przyszło więc to nieszczęście. Wierzyć mi się nie chce, że już nie ma Czecha. Że już nie mam brata. A jednak tak jest. A jednak w domu leży już tylko trup. Cały ten dramat zaczął się w środę 26 lutego. Czechu przyszedł z interesu o wpół do jedenastej i zaczął narzekać na ból w brzuchu. Mamusia zawołała lekarza Przeworskiego, który powiedział, że to jest ślepa kiszka i natychmiast przewieziono go do szpitala. Czechu stał się zupełnie blady i zmieniony. Żegnał się z domem i jakby przeczuwał, że już żywy do niego nie wróci. Pożegnał wszystkich i powiedział: „Zostańcie z Bogiem”. Mnie wtedy nie było. Byłem (10) w szkole. Z początku w ogóle nie myślałem, że będzie z nim źle, bo operacja ślepej kiszki, to najlżejsza. Operacja była około w pół do trzeciej. Po operacji lekarz, że nie ma nadziei utrzymania go przy życiu, bo to nie ślepa kiszka, ale zapalenie błony brzusznej. A, że Czechu ma słabe serce i płuca to nie wytrzyma. Na drugi dzień mamusia była u niego i za dnia, i w nocy. Lekarz powiedział, że dożyje najwyżej do dwunastej w nocy. Zaraz w środę wieczorem ks. Baniecki zaopatrzył go na śmierć.
Wzruszające to było i pełne takiej prostoty i wiary dziecięcej. Nie spodziewaliśmy się nigdy tego po Czechu. Gdy mu ksiądz dawał Komunię św., to z takim przejęciem i wiarą wołał: „To Bóg mój, to Pan mój. Mamusiu teraz jestem gotów na życie i na śmierć”. Później mówił: (11)„Mamusiu teraz idę do Pana Jezusa i będę Jemu śpiewał razem z Aniołami: Hosanna, Hosanna”. To było bardzo wzruszające, a tak niewinnie, tak święcie to wypowiadał to Hosanna, że pokorniejszego przygotowania na śmierć chyba nie może być. A gdy mu ksiądz namaszczał olejem świętym oczy, usta i uszy mówił: „Panie Jezu, przepuść mi, com uczynił złego oczyma, uszami i językiem”, a tak to mówił po chrześcijańsku, tak jakoś, że wprost się myślało, że to święty. Nawet ksiądz był wzruszony. Gdy ksiądz odchodził, to Czechu mu powiedział, aby pozdrowił wszystkich kolegów. W czwartek było też licho i doktor mówił, że tylko do północy dożyje. Najwięcej było mi żal tatusia.
Był on chory na płuca i nie mógł iść do niego. (12) Ja tego dnia poszedłem do świętych sakramentów i złożyłem Panu Jezusowi ślub, że gdy Czechu będzie zdrowy, to ja nie będę na nic zważał, tylko pójdę na księdza. A chociaż przychodziły liczne pokusy, to jednak trwałem i nie żałowałem mego ślubu. I zdawało się, że Bóg Najwyższy wysłuchał naszych modlitw, w piątek bowiem serce wzmocniło się, i dostał trochę gorączki, i było mu lepiej. I tak, co który przychodził ze szpitala, każdy mówił: „Lepiej, lepiej”. I była nadzieja uratowania go. W piątek była Msza św. w szpitalu i dostał Komunię św. W sobotę było mu lepiej. Po południu przyjechał stryj Andrzej [Andrzej Frelichowski z Trzemiętowa, brat ojca Ludwika].
Co to była za radość dla tatusia. Zaraz wstał z łóżka i się serdecznie przywitali. I myśmy się wszyscy cieszyli, bo i Czesiowi było lepiej. (13) W niedziele po południu poszedłem z stryjem do szpitala. Ucieszył się Czechu i trochę mówił. Powiedział wujkowi, że on lepiej wygląda od tatusia i polecił mu pozdrowić wszystkich. Byłem wtedy trzy kwadranse u Czecha. Tak się jakoś składało, że zawsze w dzień byłem u niego, choć tylko na kilka minut. Przyjechała też ciocia Wikcia z Jabłonowa, wujek Bronek [Bronisław Aleksandrzak, mąż Marii siostry matki Marty] i też byli u niego, a wszyscy się już cieszyli, że Czechu powróci do zdrowia. W poniedziałek stryjek odjechał o drugiej w południe, odprowadziłem go. A prawie o tej samej godzinie Czechowi się pogorszyło. Dostał znów bóle w brzuchu, ale myśleliśmy, że to rana się zarasta. Był ogromnie osłabiony, bo nic jeść nie dostał. Wieczorem odmówiliśmy nowennę do Przemienienia Pańskiego i Różaniec. (14) Jednakże Czesiowi było coraz gorzej. Przed południem byłem w szkole. Gdy przyszedłem, mamusia i tatuś siedzieli strapieni w salonie. Dziadek też był [Stanisław Konkowski].
Mamusia powiedziała tatusiowi, żeby poszedł do szpitala. Nie wiem, co to było, ale jakieś złe przeczucie miałem. Poszedłem więc około trzeciej z tatusiem do szpitala. Tatuś wszedł do Czesia, a ja zostałem i poszedłem do kaplicy się modlić o jego zdrowie. Potem poszedłem do Czesia. Babka [Wiktora Konkowska] też była. Nie wiem, czy on mnie poznał. Usiadłem cicho. On mówił do tatusia: „Jaj już idę spać, ja usnę”. Gdy mamusia się nad nim pochyliła, to obłapał ją za szyję i serdecznie uściskał, i tatuś potem się nad nim pochylił i jego uściskał i powiedział: „Zostańcie z Bogiem”. Teraz już wiele nie mówił, tylko (15) od czasu do czasu rzucał jakieś słowa, ale zupełnie naturalnym głosem. Wołał siostry. Jak przyszła, to chciał, aby go zaprowadzili do tego pokoju, gdzie są obrazy. Potem mówił, że jutro jest za niego Msza św. O w pół do czwartej musiałem iść na adorację. Tymczasem, że to w tym dniu mogli odwiedzać chorych, więc przyszła ciocia Anna [Anna Olszewska, żona Wiktora brata Matki] i Stasia [Stanisława Olszewska, córka Anny i Wiktora], i inni. Gdy się siostra zaczęła modlić, to ręce miał zimne, to Czesiu mówił litanię do końca; jedynie na Baranek Boży nie miał siły. Gdy mu dano gromnicę, to się jeszcze modlił, ale duchem już nie na ziemi. Trudno jest mi opisać chwilę śmierci i ciężko mi na duszy. O wpół do piątej umarł. Śmierć miał do pozazdroszczenia. Osoby, które tam były, chętnie by sobie taką życzyły. A ja gdyby mnie Bóg powołał do siebie, to jakbym chętnie poszedł, chociaż i w tym młodym wieku.
Ja byłem na adoracji w kościele. Ksiądz (16) skończył właśnie dziesiątkę różańca za konających, jak Truda [Gertruda Lewandowska, pomoc domowa u Frelichowskich] przyszła mi powiedzieć, że Cechu umiera. Gdy przyszedłem do szpitala, to Czesiu, mój kochany brat, rozstawał się z tym światem o w pół do piątej po południu 4 marca 1930 r. Straciłem brata, a rodzice swego syna, swoja dumę na ziemi. Najwięcej troski sprawiał teraz tatuś chory. [Ojciec Stefana, Ludwik, był ówcześnie na tyle chory, że część osób słysząc o śmierci Frelichowskiego myślała, że to zmarł właśnie on]. Całe szczęście, że wtenczas wstał i poszedł do szpitala. Bo gdyby on nie był przy śmierci, Czesia to z pewnością skutki byłyby straszne. Dzisiaj jeszcze oczekują pogorszenia. Straciłem brata. Był on mi rzeczywiście starszym kochanym bratem. Chociaż często gniewał rodziców i był trochę lekkomyślny, to jednak miał tę zaletę, że się nigdy nie gniewał się i był bardzo uprzejmy. Tych cnót ja nie mam.
[S.W. Frelichowski, Pamiętnik, s. 25–28].
dr Robert Zadura