Wojna
Kościół katolicki był w Polsce zawsze ostoją patriotyzmu i polskości. Nie mogło zatem dziwić, że to właśnie kapłani uważani byli, na równi z innymi przedstawicielami inteligencji, jako główni wrogowie III Rzeszy.
Strach i niepewność jutra narastały wraz z napływającymi informacjami o zbliżających się wojskach niemieckich. Wielu mieszkańców Torunia zdecydowało się wyjechać z miasta na wschód, nieświadomi, że jechali prosto w ręce podstępnego i równie nienawistnego wroga, Sowieckiej Rosji, która przygotowywała się do wbicia noża w plecy stawiającemu opór nazistowskiemu barbarzyństwu krajowi.
11 września 1939 roku, krótko po zajęciu Torunia przez oddziały niemieckie, Wicek wraz z grupą innych kapłanów został osadzony w miejskim areszcie. Po kilku dniach większość aresztowanych została wypuszczona do domów. Wicek został kilka dni dłużej. Przyczyną takiej decyzji była z pewnością, jego zaangażowanie w działalność harcerską i towarzysząca mu opinia przywódcy młodzieży. Był bowiem wówczas kapelanem Pomorskiej Chorągwi ZHP. Przez władze okupacyjne został uznany za osobę potencjalnie niebezpieczną dla nowego porządku.
Gdy wrócił z więzienia, proboszcz ostrzegł go, że jako gorliwy i aktywny harcerz będzie z całą pewnością przedmiotem skrupulatnej inwigilacji. Jego odpowiedź była bardzo prosta i bezpośrednia: „niech się dzieje wola Boża, ja tak robię jak mi sumienie każe”. Rano 18 października 1939 roku poszedł na śniadanie do rodziców, którzy w międzyczasie przenieśli się do Torunia. Wracając do parafii, u drzwi plebanii, zastał czekających na niego gestapowców. Mieli przy sobie nakaz aresztowania.
Pierwszym miejscem internowania Wicka był Fort VII w Barbarce pod Toruniem.
Fort VII był jednym z elementów fortyfikacji miasta, zbudowanej pod koniec XIX wieku, jeszcze za czasów pruskich. W ciągu lat zmieniało się jego przeznaczenie.
Po zajęciu miasta przez wojska niemieckie jesienią 1939 stał się miejscem przetrzymywania osób „niepewnych politycznie”.
W połowie października tegoż roku, władze okupacyjne przeprowadziły zakrojoną na szeroką skalę falę aresztowań wśród mieszkańców Torunia.
Warunki w obozie były bardzo ciężkie. W małych, przeznaczonych dla 12 żołnierzy pokojach przetrzymywano nawet 80 więźniów.
Spali pokotem na rozrzuconej na podłodze słomie. Bardzo szybko, na skutek braku podstawowych warunków higienicznych, niezwykle uciążliwym towarzyszem niedoli stała się wszawica i świerzb.
Dzienne racje żywnościowe, na które składała się czarna kawa, kwaśny chleb i wodnista zupa, nie zaspokajały potrzeb organizmu.
W czasie pobytu w Forcie VII Wicek dwa razy mógł spotkać się ze swymi bliskimi.
Te spotkania głęboko zapadły w pamięć pani Marcie, mamie Wicka. Były to jej dwa ostatnie spotkania z synem.
„Dwa razy w tym czasie widziałam się z nim – wspominała po latach. Pierwszy raz przyprowadził go do mnie jeden z esesmanów.
Mój syn umiał znaleźć dla mnie wiele słów pociechy, podniósł mnie na duchu, a Maryli, siostrze swojej, kazał być dobrym dzieckiem, rodziców słuchać. W obu tych spotkaniach nie zauważyłam u niego jakiegoś przygnębienia czy smutku, ale był pełen spokoju, równowagi i pełen optymizmu”.
W styczniu 1940 roku, grupa więźniów, wśród których był i Wicek została przeniesiona do obozu koncentracyjnego w Stutthofie koło Gdańska.
Warunki były nie do opisania. Nie było tam ani baraków, ani wody do mycia, prania ani żadnych urządzeń higienicznych.
Odzież, którą więźniowie mieli na sobie w chwili aresztowania i w której pracowali, służyła nocą za przykrycie a spadające przez dziurawy dach krople deszczu i wyziewy ciał, skraplały się na nich. Mróz zamieniał je w twardą zimną matę.
Nienawiść esesmanów była straszliwa. Pobicia, szykany i mordy były na porządku dziennym. Wicek nigdy nie krył swej kapłańskiej tożsamości.
W Stutthofie Wicek był animatorem życia religijnego. Prowadził modlitwy wspólnotowe, medytacje i rozmowy duchowe, spowiadał.
Podczas Świąt Wielkiej Nocy 1940 roku, Wicek zdobył trochę wina i hostii. W celi w której przebywali kapłani przygotowano zaimprowizowany z walizki ołtarz. Dla wielu jej uczestników Komunia święta, którą przyjęli tego dnia stała się wiatykiem na ostatnią drogę.
Zachowało się niezwykłe świadectwo jednego z uczestników tamtych wydarzeń, ks. Bernarda Czaplińskiego.
Bo też było coś niesamowitego w tym wszystkim: Nocna, jakaś upiorna cisza panowała jeszcze w obozie koncentracyjnym. My zaś wszyscy bodaj już nie-ludzie. Kaplica-barak z kilku derami na oknach, by nie było widać światła palących się świeczek, które też się znalazły; zamiast złocistych ornatów łachmany podarte, zawszone. W miejsce kielicha zwyczajna szklanka… Nie wiem, kiedy w życiu przyjmowaliśmy Chrystusa do duszy z większą miłością i oddaniem, niż w ten Wielki Czwartek. Za to wszystko otoczyliśmy Wicka całą naszą miłością, bo już od pół roku nie byliśmy na Mszy świętej.
W styczniu 1940 roku, grupa więźniów, wśród których był i Wicek została przeniesiona do obozu koncentracyjnego w Stutthofie koło Gdańska.
Warunki były nie do opisania. Nie było tam ani baraków, ani wody do mycia, prania ani żadnych urządzeń higienicznych.
Odzież, którą więźniowie mieli na sobie w chwili aresztowania i w której pracowali, służyła nocą za przykrycie a spadające przez dziurawy dach krople deszczu i wyziewy ciał, skraplały się na nich. Mróz zamieniał je w twardą zimną matę.
Nienawiść esesmanów była straszliwa. Pobicia, szykany i mordy były na porządku dziennym. Wicek nigdy nie krył swej kapłańskiej tożsamości.
W Stutthofie Wicek był animatorem życia religijnego. Prowadził modlitwy wspólnotowe, medytacje i rozmowy duchowe, spowiadał.
Podczas Świąt Wielkiej Nocy 1940 roku, Wicek zdobył trochę wina i hostii. W celi w której przebywali kapłani przygotowano zaimprowizowany z walizki ołtarz. Dla wielu jej uczestników Komunia święta, którą przyjęli tego dnia stała się wiatykiem na ostatnią drogę.
Zachowało się niezwykłe świadectwo jednego z uczestników tamtych wydarzeń, ks. Bernarda Czaplińskiego.
Bo też było coś niesamowitego w tym wszystkim: Nocna, jakaś upiorna cisza panowała jeszcze w obozie koncentracyjnym. My zaś wszyscy bodaj już nie-ludzie. Kaplica-barak z kilku derami na oknach, by nie było widać światła palących się świeczek, które też się znalazły; zamiast złocistych ornatów łachmany podarte, zawszone. W miejsce kielicha zwyczajna szklanka… Nie wiem, kiedy w życiu przyjmowaliśmy Chrystusa do duszy z większą miłością i oddaniem, niż w ten Wielki Czwartek. Za to wszystko otoczyliśmy Wicka całą naszą miłością, bo już od pół roku nie byliśmy na Mszy świętej.