Luty 1944 r. – Epidemia tyfusu w Dachau i śmierć ks. Frelichowskiego
W drugiej połowie 1944 r., do obozu koncentracyjnego w Dachau, Niemcy zaczęli kierować ludzi umieszczonych w innych obozach koncentracyjnych, które musiały być ewakuowane ze względu na zbliżający się front. We wrześniu, październiku i listopadzie 1944 r. do Dachau przybywały transporty z Oświęcimia. Natomiast od 1 stycznia do 29 kwietnia 1945 r. nadchodziły transporty więźniów z przepełnionych obozów z terenów III Rzeszy.
W końcu listopada 1944 r., z powodu niewyobrażalnego ścisku oraz braku jakichkolwiek warunków higienicznych, wybuchła w obozie epidemia tyfusu plamistego połączona z silną biegunką. Beznadziejnie chorych więźniów umieszczano w rewirze, w którym umierali bez żadnej pomocy i lekarstw. Władze obozu starały się walczyć z epidemią poprzez uśmiercanie cierpiących więźniów. Epidemia wymknęła się spod kontroli SS-manów i opanowywała nowe bloki: 5 grudnia 1944 r. izolowano blok nr 21 i 23, zaś 16 grudnia blok nr 25 i 30. Już w styczniu 1945 r. oddzielono drutem kolczastym wschodnią stronę nieparzystych bloków od nr 19 do 29.
W liście z 3 grudnia 1944 r., na niespełna trzy miesiące przed śmiercią, ks. Stefan Wincenty pisał do rodziców, że jest zdrowy [Listy obozowe. Z rękopisu odczytała, z języka niemieckiego przetłumaczyła, wprowadzeniem i przypisami opatrzyła M. Nędzewicz, Toruń 2005, s. 208–209]. Jak wspominał ks. Alfons Szczepański, ks. Frelichowski zawsze pokładał wielką nadzieję w Bogu i żył nadzieją wyjścia z obozu, aby jeszcze więcej pracować dla chwały Bożej. Słowa te świadczą o tym, z jak wielkim poświęceniem Wicek wychodził do osób chorych na tyfus plamisty, którzy w tym czasie wręcz błagały o jego pomoc.
W owych tragicznych daniach chorzy więźniowie leżeli na gołej, wymrożonej, betonowej podłodze bez słomianych sienników, które zostały zdezynfekowane, czyli w obozowej rzeczywistości spalone. Bezpośredni świadek tamtych wydarzeń wspominał: W pokoju 3 x 9 na trzypiętrowych łóżkach bez sienników, na gołych deskach, w dusznej, zgniłej i cuchnącej od ropiejących ran atmosferze znajdowało się około 400 mieszkańców. Brudni, bosi, głodni, łachmanami okryci… [F. Korszyński, Jasne promienie w Dachau, Poznań 1985, s. 116]. Codziennie wynoszono od 200 do 300 ciał. Więźniowie pozbawieni byli jakiejkolwiek opieki, nikt nie myślał o dezynfekcji ani o zmianie bielizny: wszy z ubrań i strzępów bieliźnianych zgarniano rękami [T. Musioł, Dachau, Katowice 1968, s. 117]. Nieludzkie osłabienie chorych było przyczyną załatwiania potrzeb fizjologicznych na miejscu.
Podczas epidemii tyfusu, ks. Frelichowski jak zawsze był z chorymi. Kiedy jeszcze nikt z księży nie myślał, aby tam chodzić z posługą duszpasterską, on pod osłoną nocy przedzierał się przez zasieki i druty kolczaste. W ten sposób wielu cierpiącym ludziom dostarczał lekarstw oraz Komunię św., o którą bardzo proszono. Dzięki niemu kapłani dowiedzieli się, jakie dantejskie sceny dzieją się na zarażonych epidemią blokach. Cierpiący straszne męczarnie ludzie dosłownie pragnęli spotkać kapłana, który mógłby pojednać ich z Bogiem. Oto wspomnienia jednego ze świadków:
Przychodzi tu do nas codziennie. Tyle godzin przebywa wśród nas chorych. Spójrz, w jakiej niewygodnej pozycji musi spowiadać. Prawie leży, wsparty na jednym łokciu i szepce ostatnie słowa pociechy na drogę do wieczności… Już od kilku dni obserwuję go pilnie. Przesuwa się z jednego łóżka na drugie, zdaje się być obojętny na to, kogo napotyka. Czy to wierzący czy nie, równie pogodnie, z namaszczeniem z każdym nawiązuje rozmowę.
– Janku, ja dopiero wczoraj przed południem przeprowadziłem z nim właśnie taką serdeczną rozmowę. Nawet nie spostrzegłem, jak się wyspowiadałem i przyjąłem Pana Jezusa. Dlatego teraz jestem taki spokojny. Pogodziłem się z tą myślą, że wkrótce umrę. Żal mi jednak tego księdza, głęboką wdzięczność czuję do niego. Przecież on również sam niedługo zachoruje na tyfus [Powyższe wspomnienia spisał ks. Jacewicz po rozmowie z śp. magistrem Janem Chmurą, który zmarł na tyfus w Dachau dnia 6 lutego 1945 roku;
F. Korszyński, Jasne promienie w Dachau, s. 116–117].
Kiedy ks. Stanisław Biedrzycki zwrócił mu uwagę na niebezpieczeństwo zarażenia się tyfusem usłyszał odpowiedź: Jeśli mi Bóg nie pozwoli wrócić do Ojczyzny ziemskiej, będę się cieszył w Ojczyźnie niebieskiej. Teodor Musioł zauważył, iż Blok 30, w którym przebywało od 1500 do 1900 mieszkańców, trzy razy wymierał i zaludniał się nowymi ofiarami, łącznie z personelem blokowym.
Zaraza przenosiła się przez ukąszenie wszy lub przez niewłaściwe stosowanie szczepionki przeciwtyfusowej. Bezpośredni świadek tamtych dni Teodor Musioł wspominał: Dookoła bloków walały się stosy zawszonych ubrań więźniów. Wszędzie pełno było robactwa [T. Musioł, Dachau, s. 117]. Od października 1944 r. do kwietnia 1945 r. chorowało na tyfus 28 tys. więźniów, 15 tys. z nich zmarło. Personel blokowy wymierał na równi z chorymi, wobec czego nikt nie chciał podjąć się pracy na blokach dotkniętych tyfusem. Z relacji ks. Władysława Swobody oraz o. Alberta Urbańskiego wynika, że ks. Stefan Wincenty szukał do pomocy innych kapłanów, wśród których nie każdy chciał narażać życie w ostatnim etapie wojny. W tej tragicznej sytuacji heroiczną pomoc więźniom zaczęli nieść tylko nieliczni duchowni. Na ich decyzję ogromny wpływ wywierała postawa ks. Frelichowskiego i jego pełne autentyzmu i wewnętrznego przekonania słowa zachęty do służenia cierpiącym ludziom. Księża z ogromną ofiarnością zaprowadzali na zarażonych blokach porządek, chorym dawali opiekę, ratując przez to życie setek ludzi: Polaków, Rosjan, Francuzów, Włochów, Jugosłowian, Greków, Żydów i in.
W tych skrajnych warunkach ks. Stefan Wincenty umiał również wyjednać u władz obozowych pozwolenie wejścia na bloki dotknięte epidemią. Ks. Frelichowski wobec dużej śmiertelności nawet wśród więźniów funkcyjnych mógł pełnić rolę blokowego lub izbowego, najprawdopodobniej ustalał dzienną liczbę zmarłych osób. Gdy wymarł personel obozowy na blokach dotkniętych epidemią tyfusu, władze obozowe oficjalnie zwróciły się do księży, aby na ochotnika zaopiekowali się chorymi. Zgłosiły się wówczas 23 osoby: 17 Polaków, 3 Niemców, 2 Francuzów i 1 Czech.
Kapłani pracujący wśród chorych wstawali wcześniej niż inni. Po odprawieniu tajnej Mszy św. szli z Chrystusem na piersi do bloków dotkniętych epidemią. Wieczorem, po powrocie z bloków, dokładnie sprawdzali swoją odzież, ponieważ mogły się w niej znajdować wszy. Wszyscy oni bez wyjątku zarazili się i przeszli tyfus. Trzech spośród nich: ks. Frelichowski, ks. Paweł Januszewski, przeor karmelitów z Krakowa i kapłan czeski ks. Josef Kos, zmarło na skutek zarażenia się tyfusem.
Ks. Edmund Piszcz wyróżnił trzy etapy pomocy chorym na tyfus plamisty: z początku ks. Frelichowski sam heroicznie przekradał się na bloki, narażając się na śmierć ze strony uzbrojonych SS-manów, którzy pilnowali odgrodzonego od reszty obozu terenu. Następnie zapewne po rozmowie ze strażnikami lub wymierającymi więźniami funkcyjnymi motywował innych kapłanów do służby wśród umierających na tyfus. W trzecim etapie władze obozowe skierowały do kapłanów prośbę o pomoc w walce z epidemią. Nieliczni ochotnicy zgodzili się na nią pomimo, że w ostatniej fazie walki z tyfusem… zarażony obóz otrzymał środki dezynfekcyjne i epidemia choroby miała już łagodniejszy przebieg [E. Piszcz, Ks. Wincenty Frelichowski (1913–1945), maszynopis w posiadaniu autora, s. 30–35]. Kapłani otrzymali kombinezony, które dokładnie dezynfekowali lizolem przed każdym wejściem do ogarniętego epidemią bloku. W tym czasie ks. Frelichowski był już chory na tyfus. Ks. Ignacy Lenckowski zapamiętał, jak ks. Stefan Wincenty: zebrał nas razem, udzielił pewnych wskazówek i podszedł z nami pod bramę wejściową do bloków zajętych tyfusem, zwanych terenem śmierci. Tutaj Wicek, śmiertelnie blady, skarżąc się na bóle głowy, powiedział do nas: „Bardzo was przepraszam, czuję się chory, mam gorączkę, pewnie nie pójdę z wami, bo nie ma sensu iść tam chorym; ale gdy tylko będzie mi lepiej, zaraz przyjdę do was”. Poszliśmy bez niego. A Wicek nie wrócił do zdrowia. W tej chwili miał już tyfus. Ks. Władysław Górski wspominał: Pamiętam jak dziś tę ostatnią noc, gdy oprzytomniał i mnie przebudził (…), prosząc bym go rano odprowadził do izby chorych, czuł się zmęczony życiem, wiedział, że z tej choroby nie wyjdzie, gdy ze smutkiem mi wspomniał, że wolności się już nie doczeka i prosił, by za niego się modlić. Miałem łzy w oczach i nie zdobyłem się na słowa pociechy dla niego wtedy. Do szpitala obozowego przyprowadzono go z wysoką gorączką tyfusową, około 10 lub 12 lutego 1945 roku. Ks. Wiktor Jacewicz zauważył, że ks. Frelichowski w stanie bardzo groźnym znalazł się na rewirze, również na bloku 7 na izbie 2, tam gdzie i on leżał. Ks. Stefan Wincenty miał łóżko na parterze, w przeciwnym rogu od ks. Jacewicza, przy samym oknie.
Ks. Frelichowski walczył nie tylko z tyfusem, ale również z zapaleniem płuc, w chorobie często leżał nieprzytomny. Przypomnijmy, iż jednym z objawów silnej gorączki, jest m.in. wychodzenie z łóżka. To zapewne podczas takich ataków Wicek wybiegł na zewnątrz bloku, co w konsekwencji mogło wywołać u niego zapalenie płuc. Ks. Jacewicz wspominał, jak pewnego popołudnia w wysokiej śmiertelnej gorączce Stefan Wincenty wybiegł w kierunku bloku 30, by nadal pomagać innym. Odtąd pielęgniarze musieli przywiązać go do łóżka prześcieradłami. Ks. Feliks Windorpski wspominał, iż na kilka dni przed śmiercią ks. Frelichowski przeczuwał swoje bliskie odejście. W krótkiej rozmowie polecił mu, aby otaczał szczególną opieką biednych, potrzebujących i chorych. W śmiertelnej agonii, przywiązany do łóżka, wydawało mu się, iż wszyscy go opuścili, czuł się ogromnie samotny. Stanisław Bieńka zeznał jednak, iż ks. Frelichowski umierał świadomie i spokojnie. Kiedy byłem u niego wieczorem (tj. 22 lutego 1945 r.) powiedział do mnie: Wiesz, Staszku, to już pewnie koniec. Taka wola Boga naszego. W chwili śmierci według relacji ściskał krzyżyk z Chrystusem i cicho szeptał słowa: Jezus, Maryjo, ratujcie mnie”.
Zmarł we wczesnych godzinach rannych w piątek 23 lutego 1945 roku, na dwa miesiące przed wyzwoleniem obozu. Jego nazwisko wpisano na listę z dnia 22 lutego 1945 r., a następnie przepisano na dzień 23 lutego 1945 r. [KZ–Gedenkstätte Dachau, sygn. 5646]. Jedna z sióstr zakonnych Stefania Hayward, zajmująca się życiem obozowym bł. ks. Frelichowskiego, podważyła datę jego śmierci. Jako niezbyty dowód Hayward podała jeden tylko dokument z ksiąg sekcyjnych, który mówi o tym, że ks. Frelichowski został wpisany do tej ewidencji 22 lutego, a następnie przekreślony i dopisany do ewidencji 23 lutego z adnotacją: „Przeniesione z 22.2. z powodu wystawienia”. Na tej tylko podstawie Hayward jest pewna, że ks. Frelichowski zmarł 22 lutego 1945 r. Sama autorka staje jednak przed dylematem autentyczności tego dokumentu, w którym m.in. zapisano błędną narodowość ks. Frelichowskiego, podając, że był on Litwinem. Autorka zestawia powyższy dokument z innymi dwomaoficjalnymi dokumentami obozowymi, m.in.: z „kartą z kancelarii obozowej” czy „kartą personalną więźnia prewencyjnego Frelichowskiego Stefana”, które podają datę śmierci ks. Frelichowskiego w dniu 23 lutego 1945 r., oraz ze spisanymi w obozie przez współwięźniów wspomnieniami, w których również wpisano datę śmierci 23 lutego. O wspomnieniach kolegów obozowych ks. Frelichowskiego, byłych więźniach Dachau, pisze, że jest to tradycja, bazująca na wspomnieniach „dawnych współwięźniów” [sic!]. Przypomnijmy, iż ci „dawni współwięźniowie”, których było ponad 30, podawali datę śmierci ks. Frelichowskiego na dzień 23 lutego i trudno je podważyć. Bezpośredni świadek i kolega Wicka, Stanisław Bieńka oświadczył, że 22 lutego 1945 roku wieczorem po apelu nie mógł pozostać z nim dłużej w bloku tyfusowym, gdyż za chwilę następowała nocna cisza. Następnego dnia rano sanitariusze przynieśli ciało zmarłego przed świtem śp. Stefana Wincentego do Totnekammer. Dziś po latach data śmierci ks. Frelichowskiego bezpodstawnie budzi kontrowersje, jednak ma ona zupełnie dziesiętnorzędne znaczenie w kontekście niezwykłej ofiary oraz miłosierdzia jaką okazał bł. ks. Frelichowski innym cierpiącym współwięźniom w piekle niemieckich więzień i obozów koncentracyjnych.
dr Robert Zadura