Do końca ich umiłował
W pierwszych tygodniach 1945 roku w obozie wybuchła epidemia tyfusu. Fatalne warunki higieniczne, niedożywienie i wycieńczenie więźniów powodowała, że liczba chorych rosła z dnia na dzień. Umierali w straszliwych warunkach, opuszczeni i odizolowani od innych.
Pomimo ścisłego i bezwzględnego zakazu komunikowania się z wyizolowaną częścią obozu, Wicek potajemnie przeszedł przez drut kolczasty, aby towarzyszyć umierającym i być przy nich z posługą kapłańską. Zabrał ze sobą trochę chleba, którym starał się nakarmić chorych. Poza tym, miał tylko swoje kapłaństwo. Mógł słuchać spowiedzi, rozgrzeszać, umacniać w nadziei życia wiecznego.
Był znakiem obecności i bliskości. Obecności człowieczeństwa i bliskości Boga. Był przesłaniem, mówiącym o tym, że Bóg nie zapomniał o swoich cierpiących dzieciach.
Współwięźniowie, obserwując Wicka, zdumiewali się widząc jak nie opuszczała go pogoda ducha, optymizm, radość i zdolność znalezienia słów podtrzymujących na duchu. Uderzała w nim jakaś wewnętrzna harmonia, głęboki spokój, pełne przekonanie i wiara w zwycięstwo dobra nad złem. Udzielało się ono innym, których spotykał.
Wicek żył nadzieją powrotu, spotkania, wzięcia w ramiona matki, ojca, rodzeństwa Ale w jego młodym sercu była obecna nadzieja jeszcze większa. „Nikt nie opuszcza domu, braci, sióstr, matki, ojca, dzieci lub pól z powodu Mnie i z powodu Ewangelii, żeby nie otrzymał stokroć więcej teraz, w tym czasie, domów, braci, sióstr, matek, dzieci i pól, wśród prześladowań, a życia wiecznego w czasie przyszłym” (Mk 10,30).
Ofiara, za pomocą której uzyskuje się spełnienie swego przeznaczenia, nie jest wcale ofiarą prowadzącą nas ku śmierci, lecz tylko dającym nam wolność potarganiem więzów. Miłość jest celem sama w sobie. Kiedy jednak powiem „ja kocham”, nie ma miejsca na żadne „dlaczego?”; jest to odpowiedź ostateczna, najgłębsza. „Nie lękaj się nigdy chwil” – tak śpiewa głos wieczności.
S. W. Frelichowski, Pamiętnik, Rok 1932, 30 kwietnia
Śmierć przyszła, aby wprowadzić go do domu Ojca, późnym wieczorem 23 lutego 1945 roku. W chwili śmierci był obok niego Stanisław Bieńka, przedwojenny student medycyny. Wracając po latach do tamtych chwil wspominał, że Wicek przez cały czas pozostawał pogodny. Okazywał wdzięczność tym, którzy odwiedzali go w czasie choroby.
Wieść o śmierci Wicka szybko obiegła cały obóz. Jego towarzysze, znajomi i inni więźniowie, którzy doznali od niego tyle bezinteresownego dobra, płakali zasmuceni utratą przyjaciela.
Wielu z nich mówiło między sobą, że ta śmierć była „piękną i cenną w oczach Boga”. Wieńczyła ona bowiem życie, które całe było hymnem miłości Boga i bliźniego.
Nazajutrz po śmierci stała się rzecz niezwykła. W tej fabryce śmierci, gdzie umarłych liczono w tysiącach i każdy z nich był tylko obozowym numerem, który znikał z ewidencji przez piec krematoryjny, ciało księdza Stefana zostało spontanicznie wystawione na widok publiczny. Zgodę na wystawienie zwłok w szpitalnej kostnicy uzyskali od władz obozowych księża niemieccy.
Wielu towarzyszy z różnych narodowości przeszło przed jego wyniszczonym fizycznie ciałem, aby oddać mu hołd i symbolicznie podziękować za świadectwo życia. Ze znajdującej się na terenie obozu cieplarni ktoś przyniósł kwiaty i obłożył nimi ciało kapłana.
Współwięzień Stanisław Bieńka pobrał potajemnie kilka kawałków kości dwóch palców zmarłego. Przed spaleniem ciała, jego towarzyszom udało się zrobić maskę odlaną z gipsu. Ukryto w niej relikwie a samą maskę wraz ze spisanymi przez kleryka Mariana Żelazka wspomnieniami o Wicku, zakopano podczas pracy na polu poza lagrem, gdzie doczekała dnia wyzwolenia i została zabrana przez ks. Czaplińskiego, późniejszego biskupa diecezji chełmińskiej.
On zaś, po wyjściu z obozu i powrocie do Torunia, przekazał ją matce Wicka.