Czerwiec 1940 r. w Sachsenhausen
Na początku czerwca 1940 r. w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen duchownych przeniesiono do nowego bloku nr 56, którym rządził kryminalista Blockälste Fritz oraz jego pomocnik Helmut. W bloku tym kapłani mieszkali razem z Żydami.
Jego położenie w najdalszym miejscu w obozie sprawiało, iż pozostali więźniowie Sachsenhausen, często nie słyszeli rozpaczliwych krzyków bitych i mordowanych tam ludzi. Fritz odznaczał się szczególnym sadyzmem, często podczas ćwiczeń, które trwały aż do 6 sierpnia 1940 r., uderzał więźniów prętem splecionym z cienkich i ostrych drutów. Przez ten czas chorych i cierpiących zwyrodniały blokowy dusił wodą, którą wlewał do ust przy pomocy gumowego węża. Jego specjalnością było również:
wkładanie głowy delikwenta do sedesu ustępowego, przysiadanie na niej, wtłaczanie jej głęboko w otwór i bicie prętem. [W. Gajdus, Nr 20998, Kraków 1962, s. 245-246, 256].
W obozie według Niemców było miejsce tylko dla zdrowych lub martwych, wobec czego Fritz kopał umierających ludzi w obrzmiałe od ran nogi, ponadto rozkazywał im skomplikowane skoki oraz żabkę. Wicek w czerwcowo-lipcowe upały 1940 r. był bardzo osłabiony. Pamiętamy, że w maju przeszedł jedną z najstraszniejszych chorób, która mogła mu się przytrafić w życiu – krwawą biegunkę. Był jednym z nielicznych kapłanów, który wówczas wyszedł żywy z tej choroby.
Koniec kwarantanny – pierwsze listy
W połowie czerwca skończył się dla księży okres kwarantanny, odtąd mogli m.in. korespondować z rodziną. Ks. Wojciecha Gajdus wspomniał:
[…] jakżeż radośni pisaliśmy do domu: Kochani! Jestem zdrów i dobrze mi się powodzi. Tak bowiem każdy zaczynał list kłamstwem, by nie dopuścić, żeby tak pod każdym względem drogo okupiona możność pisania nie utkwiła w cenzurze. Kartkę wolno było oczywiście pisać tylko w języku niemieckim [W. Gajdus, op. cit., s. 247].
Możliwość kontaktu z ukochanymi ludźmi najlepiej oddadzą słowa bezpośredniego świadka tamtych wydarzeń, przytoczonego już powyżej, ks. Gajdusa:
To nawiązanie łączności osobistej, bezpośredniej, po przerwie 9-miesięcznej – choć tylko za pomocą papieru i atramentu – jest nieśmiałą nadzieją, wizją pomostu do świata tak bliskiego sercu, a tak bardzo, bardzo dalekiego, bodaj że już legendarnego [W. Gajdus, op. cit., s. 247].
Za pocztówkę i znaczek kapłani, tak jak inni więźniowie, musieli płacić gotówką, której nie posiadali. Z początku pieniądze udawało im się zdobyć od Żydów. Znaczek wraz z pocztówką kosztował całą porcję chleba.
Odtąd tydzień zaczął się w sobotę po południu oczekiwaniem na pocztę, która po apelu wieczornym przewodziła niedzieli… Lżejsze uczyniło się życie, a sercu skołatanemu w chwilach opuszczenia i bólu balsamem serdecznym były choć w obcym języku, lecz ręką Ojca, Matki, Siostry skreślone słowa: Czekamy na Ciebie każdego dnia i ufamy [W. Gajdus, op. cit., s. 247].
Więźniowie prosili w listach o pieniądze, za które w kantynie mogli nabyć dodatkową porcję chleba, pastę do zębów, pół funta marmolady oraz papierosy lub tytoń pomagający oszukać głód.
Ks. Frelichowski napisał pierwszy list z obozu w Sachsenhausen w dniu 16 czerwca 1940 r. Zaadresowany był on do matki pani Marty Frelichowskiej. Wicek w kilku zdaniach poinformował najbliższych, że jest zdrowy, prosił także, aby rodzice pisali do niego listy tylko w języku niemieckim. Najmłodsza siostra Marcjanna wspominała:
[…] Kiedy otrzymywaliśmy kartkę od Wicka, radość była wielka, wszyscy płakaliśmy. Po kilka razy odczytywaliśmy jego słowa. Odezwał się, żyje [L. Maryks, Matka kapłana, Głos z Torunia dodatek do tygodnika katolickiego „Niedziela”, nr 21 z 23 maja 1999, s. I].
Obozowe listy są cennym dokumentem, gdyż stanowią jedne z nielicznych źródeł informacji o życiu Wicka za drutami niemieckich obozów koncentracyjnych, poza tym znajdują się w nich dokładne dane o aktualnym adresie ks. Frelichowskiego. Regulamin obozowy zezwalał na pisanie jednego listu, raz na dwa tygodnie. W obozowej korespondencji ks. Frelichowskiego zdarzają się jednak dłuższe luki czasowe, a niekiedy list dochodził przed upływem 14 dni.
Pierwszy list z obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen ks. Frelichowski napisał, jak już powyżej wspomniałem, w niedzielę 16 czerwca 1940 r. Dowiadujemy się z niego o tym, że mieszkał na bloku nr 41 oraz posiadał nr obozowy 20966. Co ciekawe, często zmieniał on miejsce swego zamieszkania, ponieważ następny list, napisał już z bloku nr 40, a kolejny z bloku 59.
Pierwszorzędne miejsce w jego listach zajmuje najbliższa rodzina. Świadczą one o wielkiej miłości oraz głębokiej więzi łączącej go z najbliższymi. Z pełną czcią i wdzięcznością odnosił się do rodziców. Wicek pamiętał o nich przy okazji każdej rocznicy urodzin lub imienin. Wielokrotnie dziękował im za ich pracowitość, skromność, za przykład życiowy i ich cudowną postawę.
Wicek pragnął, aby jego rodzice zamieszkali w opuszczonych przez niego pokojach na plebanii w parafii pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Toruniu, gdyż dzięki temu mogliby zaoszczędzić trochę pieniędzy. Sugerował im także, aby wzięli z jego pokoju wszystko to, co mogłoby im się przydać, a więc maszynę do pisania, nowe buty, jasny garnitur, który mógłby nosić jego starszy brat Lechu.
Z ogromną tęsknotą troszczył się o życie i losy rodzeństwa. Latem 1940 r. dotarła do niego tragiczna wiadomość o śmierci starszego brata Leonarda (Lecha), na co wskazuje list z 11 sierpnia 1940 r. W korespondencji przekazywał również rodzeństwu swoje rady i pouczenia, wskazówki, a przede wszystkim swoją niezrównaną, braterską miłość.
Dużą troską i sercem ogarniał także krewnych z obojga stron. Stąd w tych okropnych warunkach obozowych towarzyszyła mu stale pamięć o ich imieninach czy różnych rocznicach.
Wspominał także swoich przyjaciół i kolegów m.in.: ks. Wojciecha Gajdusa, który został zwolniony z Sachsenhausen 15 października 1940 r. Pytał o ks. Leona Kozłowskiego. Często przywoływał nazwisko ks. proboszcza Franciszka Janka oraz ministrantów i dzieci z parafii Mariackiej w Toruniu, którym kazał w jego imieniu kupić cukierki.
Praca w Sachsenhausen
Po wyjściu z choroby, ks. Frelichowski, prawdopodobnie w czasie największych upałów, wraz z innymi kapłanami rozpoczął pracę fizyczną, która polegała m.in. na roznoszeniu żwiru i ziemi, transportowaniu drzewa z pobliskiego lasu, przenoszeniu 50 kg worków z cementem, do budowy krematorium.
Księża przez kilka tygodni pracowali przy przenoszeniu węgla i koksu ze statków na kanale Haweli, praca ta uważna była za jedną z najcięższych w obozie. Po tej morderczej czynności przenosili cegły do budowy nowego krematorium.
Świadek tamtych dni wspomniał:
Wychodziliśmy komandami po 100 osób za bramę, drogą białą, kamienną między długimi białymi kamiennymi murami, do pobliskiego lasu. W lesie wznosiła się, niby wieża Babel, potężna góra z cegieł nawiezionych tu z własnej cegielni obozowej. Braliśmy każdy po 4 cegły pod pachę, co wynosiło od 4-6 kg i wracaliśmy spacerem do obozu [W. Gajdus, op. cit., s. 250].
Po wieczornym apelu księża nosili kamienie do budowy ulic na terenie obozu. Ks. Alojzy Kałduński zapamiętał, jak pewnego razu zasłabł ks. dziekan Franciszek Podlaszewski, ponieważ nie mógł unieść dużego ciężaru cegieł. Wywołało to wściekłość u nadzorującego pracę SS-mana, który kopał i bił bezsilnego kapłana. Tylko szybka interwencja mogła mu uratować życie. Na szczęście ks. Frelichowski był blisko całej tej sytuacji. Poprosił SS-mana, aby mu udzielił karę przeznaczoną dla nieprzytomnego już ks. Podlaszewskiego, któremu pomógł wstać z ziemi. Następnie rozdzielił cegły pomiędzy kolegów w taki sposób, by ich liczba odpowiadała wyznaczonej normie. Niestety ks. Podlaszewski zmarł na skutek odniesionych obrażeń.
Przez kilka tygodni księża przenosili na plecach sienniki wypełnione starą, gnijącą słomą do tzw. „doliny Jozefata”. Po napełnieniu sienników świeżą słomą odnosili je do poszczególnych bloków. Ludzie bardzo nie lubili tej pracy, gdyż oprócz kurzu i pyłu:
co nas odstraszało to wszy, rdzawe plamy krwi i zaschnięte ekskrementy chorych na biegunkę, zarazki świerzbu i inne choroby, lęgnące się bujnie w tych zatęchłych, śmierdzących siennikach [W. Gajdus, op. cit., s. 252].
Większość więźniów pracujących przy przenoszeniu sienników chorowała z czasem na świerzb lub dostawała bolesne ropiejące wrzody w okolicy rąk, szyi i głowy. Podczas pracy duchowni mogli kontaktować się z innymi uwięzionymi w obozie Polakami. Ks. Frelichowski pomimo zakazów spotykał się z osobami świeckimi, pośród których pełnił swoją kapłańską posługę. Dzięki jego odwadze ludzie, mogli przed śmiercią pojednać się z Bogiem i skorzystać z sakramentu spowiedzi świętej.
Opracował dr Robert Zadura