81. rocznica śmierci Leonarda Wiktora Frelichowskiego – relacja Wicka do Lecha
Leonard Wiktor (w domu mówiono na niego Lechu) urodził się 22 września 1911 r. w Bydgoszczy.
Był drugim dzieckiem i jednocześnie drugim synem państwa Ludwika i Marty Frelichowskich. Miał pięcioro rodzeństwa, starszego brata Czesława oraz młodszego o dwa lata Stefana Wincentego, na którego w domu mówiono Wicek, a także 3 siostry: Eleonorę, Stefanię i Marcjannę.
Chłopcy byli ze sobą mocno związani. W okresie dzieciństwa zapewne po wywiązaniu się ze swoich codziennych obowiązków, czas wolny przeznaczali na zabawę, którą bardzo często inicjował Wicek – pełniący rolę przywódcy.
Czas wypełniały im nie tylko dziecięce figle, ale również, jak już wyżej wspomniałem, wspólna praca i wypoczynek. Spędzając ze sobą czas wolny nigdy się nie nudzili, wykorzystując każdą okazję, chociażby do śpiewu. Ich dobrymi kolegami byli bracia Skańscy, których rodzina miała w sąsiedztwie dom (sklep) muzyczny. Chłopacy często razem muzykowali lub tańczyli na podwórku przy muzyce gramofonowej, a także urządzali przedstawienia. Pani Marta częstowała ich wtedy świeżym ciastem przyniesionym z piekarni.
Bez wątpienia było to niezwykłe pokolenie młodych ludzi, które na własne oczy widziało dwie rzeczywistości: Polskę zniewoloną i Polskę wolną, która po 123 latach niewoli, w 1918 r. odzyskała, tak wymarzoną i upragnioną niepodległość. Ci młodzi ludzie, do których zaliczał się Lechu wraz z rodzeństwem, doskonale to rozumieli i dla Ojczyzny byli gotowi oddać wartość najwyższą – własne życie. To dlatego tak chętnie angażowali się i cieszyli pracą w lokalnym chełmżyńskim środowisku patriotycznym. Zawsze pamiętali zarówno o polskich narodowych świętach, jak i bohaterach. Na poniższej fotografii widzimy przedstawienie patriotyczne chełmżyńskiej młodzieży, wśród nich był m.in. Lechu.
Cała trójka braci Frelichowskich zaangażowana była w istniejący w Chełmży Klub Wioślarski, a pasją chłopców była budowa kajaków. Pomagali także przy budowie przystani wioślarskiej. Państwo Frelichowscy mieli trzy własne kajaki, z których młodzież często korzystała.
Ogród dziadków Konkowskich w Chełmży, schodził tarasowo do przepięknego chełmżyńskiego jeziora. Dzieci miały kawałek prywatnej plaży. Było to bez wątpienia jedno z ich ulubionych miejsc, gdzie wielokrotnie spotykali się ze swoimi przyjaciółmi i kolegami.
Niestety zdarzały się także sytuacje, w których chłopcy w swej pomysłowości przysparzali kłopoty rodzicom. Bardzo lubili majsterkować. Pewnego dnia udało im się podłączyć do miejskiej linii telefonicznej, z tego powodu rodzice mieli przykrości. W swojej innowacyjności udało im się nawet skonstruować radio na kryształek, głównie rękami najstarszego brata Czesia. Do naszych czasów przetrwało interesujące zdjęcie młodego, rozmarzonego Wicka, słuchającego właśnie tego radia.
17 października 1922 r. Lechu i Wicek przyjęli I Komunię Świętą.
1 września 1923 r. Lechu rozpoczął naukę w Państwowym Gimnazjum Humanistycznym w Chełmży. Nie uzyskał jednak promocji do klasy 2. Kontynuował naukę w Szkole Wydziałowej w Chełmży, a po jej ukończeniu na poziomie małej matury, podjął pracę w piekarni ojca, którą w przyszłości objął. Na praktykę jeździł do Bydgoszczy i Gniewu.
Działał w Chełmżyńskim Towarzystwie Wioślarskim, a wraz z bratem Czesławem należał do Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej (KSMM).
Po przeprowadzce państwa Frelichowskich z Chełmży do Torunia w maju 1939 r. Lechu przejął dalsze prowadzenie firmy oraz opiekę nad kamienicą państwa Frelichowskich w Chełmży.
Późną jesienią 1939 r. został aresztowany pod zarzutem przynależności do Przysposobienia Obronnego i prześladowania Niemców. Wicka także spotkał los więźnia obozów koncentracyjnych. Wojna rozdzieliła braci na zawsze, tu na ziemi…
Odpowiedzmy sobie teraz na pytanie: jakie były relacje między Lechem a Wickiem? Zapewne różne, jak to często bywa w rodzinie. Wicek był typem intelektualisty, zaś Lechu nie garnął się do nauki, a wręcz odwrotnie, było mu zawsze blisko, do ciężkiej pracy fizycznej w piekarni ojca. Choć w tym miejscu warto podkreślić, iż wszystkie dzieci państwa Frelichowskich wyniosły z domu rodzinnego zamiłowanie oraz szacunek do pracy. Sam Wicek wielokrotnie dziękował swoim rodzicom za ich przykład. I on jako gimnazjalista także ciężko pracował w piekarni ojca.
W swoim obozowym liście wysłanym z Dachau 21 maja 1944 r. Wicek napisał wiele słów w związku z kolejną rocznicą śmierci Lecha. Wyznał:
Może nadejdzie dzień, kiedy będę mógł sam ofiarować mu to, co największe i najważniejsze. Jest już tak, że najczęściej chciałoby się kochać przez nas kochane osoby, gdy już ich nie można zobaczyć; i to sprawia nam największy ból. Nie potrafię tego dobrze wyrazić, ale czuję tylko przykrość, dlaczego kłóciłem się o drobnostki, dlaczego nie okazywałem więcej miłości, nie wypowiedziałem więcej dobrych słów, nie pozdrowiłem częściej miłym śmiechem, więcej i częściej nie wypowiedziałem należnego podziękowania. My przecież zawsze lubiliśmy się nawzajem. Kochana Mamusiu, to boli i tylko boli. [Listy obozowe. Z rękopisu odczytała, z języka niemieckiego przetłumaczyła, wprowadzeniem i przypisami opatrzyła M. Nędzewicz, Toruń 2005, s. 188].
Przyjrzyjmy się bliżej, gdzie dochodziło między braćmi do ewentualnych konfliktów. Aby to spróbować wyjaśnić należy cofnąć się do roku, w którym Wicek zdał egzamin maturalny. Właśnie wówczas, w wakacje 1931 r. poprzez ks. Feliksa Banieckiego poznał rodzinę ziemiańską państwa Kentzerów, którzy mieli kilka majątków, m.in. w Pruskiej Łące. Wicek udzielał korepetycji dwóm synom państwa Kentzer: Wiesławowi i Romanowi.
Bardzo lubił przebywać w ich towarzystwie, traktował nawet ich dom, jak swój rodzinny. Na kartach pamiętnika oraz rozważań na tle Ewangelii porównywał swoich rodziców do państwa Kentzer. W pamiętniku zapisał:
Miło mi bardzo było u nich, choć obawiam się czy nie zanadto. Czy to się nie dzieje z krzywdą dla moich rodziców, rodziny? O to mnie Lechu pomawia. Ja wolę tam niż w domu przebywać. Uważam jednak, że tak nie jest. [S.W. Frelichowski, Pamiętnik, Toruń 2013, s. 89].
Z powyższych słów widać, iż na tym tle mogły powstawać konflikty i słowne docinki między braćmi. W liście Wicka do babci z 23 grudnia 1937 r., znajdujemy ciche potwierdzenie powyższych słów:
Proś także Babciu moja Boga o to, żeby w rodzinie twojej panowała miłość wzajemna. Czasami chlubiliśmy się tą miłością, ale zauważyłem jednak kilka razy, że nie zawsze jest ona praktykowana, że czasami bolesne ukłucia spotykają rodzeństwo od rodzeństwa i od krewnych. A takie ukłucia szpilką od swoich bliskich najbardziej bolą i najtrudniej się goją.
Robiąc rachunek sumienia przed Bogiem, Wicek wyznał w pamiętniku w październiku 1936 r.:
Nie patrz na mój ponury smutek, jaki miałem w domu, na tę nienawiść nieomal do brata [S.W. Frelichowski, Pamiętnik, s. 151].
W świetle powyższych słów widać więc, że wzajemne relacje braci były różne, często podyktowane i uzależnione trudną sytuacją finansową, w której znajdowała się rodzina państwa Frelichowskich.
W tym miejscu powróćmy do roku 1940. Lechu był więziony najpierw w Bydgoszczy, a następnie w Toruniu. Zwolniono go po paru miesiącach, dzięki staraniom i życzliwości znajomego Niemca. Wyszedł z więzienia bardzo pobity, miał odbite płuca oraz silne zapalenie opłucnej żebrowej. W wyniku tych obrażeń zmarł na rękach rodziców, w ich wynajętym mieszkaniu w Toruniu, 11 maja 1940 r.
Tak wiadomość o śmierci brata zapamiętał przyjaciel Wicka ks. Wojciech Gajdus:
Był Oranienburg. Dziś widzę ten dzień. Były listy od rodzin. Wicek pełen radości bierze list od Mamy. Pisała zawsze tak, jak [s. 6] gdyby na kilku słowach umiała – może to stare matczyne – powiesić kilka uczuć dawnych. Wicek za chwilę gasi śmiech. Oczy mroczeją dużym bólem. Siedzi nad słowem Matki zgaszony. Przez chwilę pozwalamy płakać – potem czyjeś słowa – co się stało? Wiem, że Leszek umarł. Czytam list i szukam miejsca o Lechu. Nie było takiego miejsca. Pytamy: Wicek czego się przejmujesz, w liście nie ma słowa o Leszku. Słyszałem kiedyś, że był chory. Teraz wiem, że go pochowali… i nie wspominają. Wicek wtedy widział powrót Matki i Ojca z pogrzebu – a on został z synów ostatni w obozie.
[Wspomnienia o bł. ks. Stefanie Wincentym Frelichowskim, [w:] Biuletyn Parafii Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny i Błogosławionego Księdza Stefana Wincentego Frelichowskiego, nr 15, oprac. R. Zadura, Toruń 2009, s. 61–62].
W obozowym liście wysłanym z Dachau do mamy 2 października 1943 r., napisał:
Sądzę, że Lechu byłby niewidzialny przy mnie i sam powiedziałby Tobie dobre słowa: „Nie płacz, nie płacz dłużej, droga Mamusiu, ze względu na moje szczęście”. To jest prawda i rozumiem to zupełnie dobrze, że serce Rodzica czuje najgłębsze cierpienie, kiedy patrzy na śmierć tych, którzy sami winni stać przy jego łożu konania. Czy Zbawiciel sam nie okazał współczucia matce z Naim [Nain]. O, Drodzy Rodzice, rozumiem bardzo dobrze Wasz ból, ale nie płaczcie więcej chociażby ze względu na szczęście Lecha. To jest takie ludzkie i tego doświadczenia każde serce, które rozumie miłość, że właśnie po śmierci kogoś z naszych ukochanych zawsze przychodzi ta męcząca myśl i w ślad za tym zawsze smutek: dlaczego tylko tak mało go kochałem i dlaczego tak mało i rzadko okazywałem mu moją miłość.
Droga Mamusiu, Lechu rozumiał Twą miłość i jak czuł się szczęśliwy, gdy Twoje, tak drogie ręce go pielęgnowały i że mógł zamknąć oczy wśród Was wszystkich. Wojna jest okresem, kiedy to siła życiowa i zdolność odporność ciała zmniejsza się, a wymagania pracy wzrastają. I właśnie na te czasy przypadły Lechowi następstwa jego ówczesnego zapalania opłucnej żebrowej. Lechu kochał Was i dom, i kocha do dzisiaj – i dlatego właśnie nie robiłby żadnych wymówek z powodu przeniesienia go do kostnicy. Także w tym zakresie bądź zupełnie spokojna, nasza kochana i droga Mamusiu. 22/IX bardzo dużo myślałem o Lechu i mimo, że jest po tamtej stronie, łączy nas nasze braterskie zaufanie i miłość. [Listy obozowe, s. 148].
W tym miejscu warto zwrócić uwagę, iż przy każdej okazji, kolejnych rocznic urodzin oraz śmierci Lecha, Wicek zawsze pamiętał w obozie o szczególnej modlitwie, a nawet celebrowaniu nielegalnej Mszy Świętej w jego intencji. Trzy miesiące po śmierci Lecha, chcąc dodać rodzicom otuchy, umacniał ich w liście słowami:
Teraz on jest szczęśliwy, i żyje pod Bożą Opatrznością [Listy obozowe, s. 19].
Na końcu listu z 19 listopada 1944 r. wyraził swoje piękne słowa o zmarłych, pisząc do rodziców:
W tym miesiącu pamiętajmy szczególnie o zmarłych. Oni żyją w miłości i tylko kto ma wewnętrzną miłość do swoich Zmarłych, może czuć się związany z nimi, z nimi rozmawiać, od nich czerpać pociechę i pomoc. Oni żyją ściśle przy nas, my nie mamy daleko do nich. Tylko mieć miłość i ciszę we własnym sercu, aby rozpoznać ich jako naszych kochanych i radosnych, stałych towarzyszy [Listy obozowe, s. 206–207].
W liście z 7 maja 1944 r. wyznał:
I tak zawsze jesteśmy jedno, czy w życiu lub po tamtej stronie, też w życiu [Listy obozowe, s. 187].
Opracował dr Robert Zadura