14 lutego
W dniu świętego Walentego patrona m.in. osób zakochanych chciałbym przedstawić wątek w życiu błogosławionego ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego związany z jego sympatią i miłością do Agnieszki Orłowskiej. Najlepiej będzie sięgnąć do źródła, a więc z jednej strony zapisków Wicka, zamieszczonych w jego pamiętniku, a z drugiej relacji Agnieszki spisanej w jej wspomnieniach, które złożyła do procesu beatyfikacyjnego ks. Frelichowskiego w 1965 r.
20 stycznia 1932 r. Wicak na kratach swojego pamiętnika zastawiał się dlaczego w swoim życiu postanowił wstąpić do Seminarium Duchownego w Pelplinie i poświęcić swoje życie Bogu, rezygnując jednocześnie z bycia mężem i ojcem wielodzietnej rodziny. Czytając jego słowa dowiadujemy się, jak po zdaniu egzaminu dojrzałości świat cudownie go wołał. Silny głos „świata” słyszał on także w murach seminaryjnej wszechnicy.
Dostrzegał w swoim życiu ogromną walkę. Wyznał:
Przyszłość uśmiechała mi się wszystkimi promieniami tęczy, a prócz tego dał mi jeszcze świat poznać, czym jest miłość. Miłość pierwsza, młodzieńcza. Nie miłość ciał, nie zmysłowość, ale przyjaźń duchowa. I smutno mi było, smutno Agnieszce [Orłowskiej]. Serce mi się krajało, gdy z płaczem mnie żegnała. Nie namawiała mnie do zostania, uszanowała moją wolę i ja jej nigdy nie zapomnę, bo to była jedyna, przed którą me serce otworzyć mogłem
[S.W. Frelichowski, Pamiętnik, Toruń 2013, s. 44].
W seminarium dostrzegł ogromną różnicę pomiędzy tym co było w jego dotychczasowym życiu, a tym co go nagle zaczęło otaczać w Pelplinie. Nie mógł się z początku przyzwyczaić do tego nowego życia… Pisał:
Za silny od razu rytm życia, za wielka zmiana. Brak mi rodziców, matki, domu, ojca. Brak mi tego, do czego się przyzwyczaiłem
[S.W. Frelichowski, Pamiętnik, s. 44].
Pytał sam siebie:
Czemu tu przyszedłem? Odpowiedź na to pytanie będzie mi zawsze zachętą do pracy. Czemu opuściłem świat? Czemu rano o wpół do szóstej, ciemności ziemię zalegają, a my precz z łóżka? To tylko dla Chrystusa? Gdybym ja szedł dla pieniędzy, nigdy bym tego nie uczynił, z namowy też nie poszedłem.
[S.W. Frelichowski, Pamiętnik, s. 43–44].
Z początku jego myśli biegły do Chełmży, do Agnieszki, wspomniał:
Nie spotkaliśmy się nigdy umówieni. Spotkania nasze to przypadek, ale każde z nas mogło poznać i przeniknąć duszę drugiego jak swoją własną. Cudne drogi miłości, miłości błogosławionej. Ta strzegła mnie od upadku, ta była mi uświęceniem. Nie było pocałunków, nie było zbliżeń. A jednak było nam dobrze. Bośmy sobie wzajemnie dusze (53) nasze oddali. I smutno mi teraz i tęskno mi, i rozpacz ogarnia serce moje, bo nie mam przyjaciela tutaj: komu mogę się wypowiedzieć, komu wyznać moje tajemnice, rozterki wewnętrzne. Przyjacielem moim to Chrystus, to Pan mój. Wiem, że to najlepsza droga. Wiem, że Maryja moją najlepszą Matką i Pocieszycielką. Ale mimo wszystko smutno mi. Chciałbym Agnieszce donieść o mym stanie, ale poczucie mówi mi: nie można. I wikłam się i cierpię, boć człowiekiem jestem
[S.W. Frelichowski, Pamiętnik, s. 44].
Dwa lata później 23 stycznia 1934 r. zapisał:
Wyjeżdżałem na wakacje z pewnym postanowieniem mówić z Agnieszką. Czułem coś raczej, że ona chce mówić ze mną. Chciałem spotkawszy ją zapytać się, czy chce ze mną mówić, czy jej co dolega, czy czuje potrzebę mówienia ze mną. Jeżeli tak, to proszę przyjść do mnie do domu. Będąc pewnego wieczoru na przechadzce, po gwiazdce wioślarzy, dowiedziałem się od Lecha, że z Agnieszką jest źle. Że młody Pilatowski [chodzi o Zbigniewa Pilatowskiego] za nią się ugania, że ona to przyjmuje, chodzi z nim do kina, jeździ do Torunia, zostaje na kolacji itp
[S.W. Frelichowski, Pamiętnik, s. 92].
Przypuszczają, że jest jego kochanką może, że może się jemu oddała lub co. Zapytywana jakoś przez jej przyjaciółkę rozgniewała się i oburzyła się. (136) Oni dwaj Lechu i Arkad chcą się z nią ostatecznie rozmówić
[S.W. Frelichowski, Pamiętnik, s. 92].
Chcą jej dopomóc w jakiś sposób, jeżeli jej na tej posadzie grozi niebezpieczeństwo moralne [Agnieszka pracowała na recepcji u ojca Zbigniewa Pilatowskiego, który był lekarzem w Chełmży]. Pytają się mnie, co mają uczynić. Odrzekłem, że sprawę wezmę sam w swoje ręce, bo mimo oburzenia niektórych ludzi i plotek różnorakich sprawa nie jest jasna i dziewczyny skarać nie można. Listownie poprosiłem ją o przybycie do mnie w celu rozmowy
[S.W. Frelichowski, Pamiętnik, s. 92–93].
Były przeszkody. Dopiero w Sylwestra przypadkiem niemal wyszedłem z domu, spotkałem ją idącą do naszego domu. Poprosiłem do mego pokoju. Owszem, tęskniła i ona za rozmową ze mną. Jedynie mnie będzie zdolna opowiedzieć swój stan, szukać u mnie rady. Pogłoski są w pewnej mierze uzasadnione. Ale rzecz przedstawia się inaczej. On, Pilatowski kocha się w niej. Ogromnie. Ale wzajemności uzyskać nie może. Posiadł dużo dziewczyn. Ale jeszcze nie kochał. Uważa to za karę, tę jej niewzajemność. Prosi o nadzieję. Rodzina jego jest dla niej bardzo życzliwa i lubi ją. Ona go nie kocha. Nie razi jej. Jej uczucie: przywyknięcie wskutek wzajemnego obcowania w pracy. Nic więcej. Przyznaje, że plotki choć w pewnej mierze są uzasadnione. Powód tych czynów: nieświadomość następstw, nieuświadomienie sobie co to za człowiek i uważam pewna płochliwość, czy miłość własna.
Wytłumaczyłem jej, że miłość miedzy nami miejsca mieć nie może, że owocu naturalnego tj. małżeństwa dać nie może, musi więc ustać, że Bóg tak pokierował, że mimo iż serca wzajemnym rozpalił uczuciem, to żąda ofiary z tego po mojej stronie i idę za Jego głosem.
Nic grzesznego w naszej miłości nie było. Ale trwać nie może. Zatem może spokojnie szukać męża. Czas na nią. Pilatowski ją kocha. Człowiek ten jest zepsuty, lecz raczej czyny jego wskazują, że takim był lub może jeszcze jest. Ale żaden człowiek nie jest zupełnie zły. Ona może go naprawić i utrzymać na dobrej drodze. Tym więcej, że on sam pragnie dobrym być i wierzy, że ona stanie mu się tego powodem, że ona go poprowadzi. Wielkie to dobro, wielki czyn dopomóc człowiekowi zostać dobrym. Może ona to zdoła uczynić i w jej sercu zakwitnie uczucie dla niego. Ale kilka przestróg. Ze względu na jego przeszłość trzeba tu długiej i wytrwałej próby, czy to jest miłość, czy też pożądanie. Pilnie jej baczyć trzeba, by nie doszło do żadnego zbliżenia między nimi, żadnego stosunku cielesnego. To zabija i niszczy wszystko.
(137) 25 stycznia, czwartek
A choćby ona sama miała czasem pragnienie. Nie wolno. Zważać musi na swą godność dziewicy, na cześć własną. Mężczyzna choć pragnie, to jednak wyżej ceni kobietę dziewicę, która mu nie pozwala na żadne poufałości. Wtedy dopiero może czcić kobietę. Mężczyzna niedługo kocha. Kocha tę, która mu się poddaje. Ale główny twój powód unikania każdego spoufalenia, to twoja godność kobieca i prawo moralne.
Była mi bardzo wdzięczna za te rady. Prosiłem, by przeczytała 40 lat w służbie bociana [książka autobiograficzna, położnej Elżbiety Burger].
Przypuszczam, że będzie uważała na moje rady. A ostatecznie nic złego dla niej z tej rozmowy nie będzie, chyba dobrze. A i mnie dobrze, że mogłem komuś dobrze wyświadczyć. I to jeszcze tej, która mi dała poznać takie dobro, jakim jest miłość. Oby czystą była ona zawsze. Oby nie upadła jak tyle jej koleżanek. Panie Boże, proszę Cię, daj jej szczęścia wiele
[S.W. Frelichowski, Pamiętnik, s. 93–94].
Przed maturą Wicek zastanawiał się, którą drogę w swoim życiu ma wybrać. Z jednej strony chciał studiować medycynę, marzył o założeniu wielodzietnej rodziny, tak jak pisałem na początku, o byciu mężem i ojcem. Z drugiej strony na dnie swego serca już od najmłodszych lat słyszał delikatny głos Bożego powołania. Przed maturą zapisał w pamiętniku pewien zapis, który zamieścił przesuwając karty swojego pamiętnika w przyszłość…
(176) Nie wiem, kiedy dojdę do tej strony tego mego pamiętnika, ale teraz piszę te słowa w okresie przedmaturalnym dnia 15 lutego 1931 roku. Nie wiem kiedy tu na tej stronie będę pisał, czy też żyć będę. Jeżeli tak, to czym będę. Niezbadane są wyroki Opatrzności Bożej. Ale teraz w sercu mym czuję pierwsze bicie. Czuję, że w piersi mej serce silniej kołacze na widok Agnieszki. Czuję też, że nie jestem dość pobożny. O Maryjo, Królowo strzeż duszy mojej
[S.W. Frelichowski, Pamiętnik, s. 119].
Gdy po latach spoglądał i czytał powyższe słowa, wyznał:
Całą doniosłą życiową kwestię stosunku mego do kobiety rozwiązałem już. Dzięki Tobie, Boże, i w Tobie. Niech zginą wszelkie marzenia moje o małżeństwie z Agnieszką, a szczególnie z Gabrysią. Obecnie tylko z konieczności, jak św. Jan Bosco, chcę przestawać, mówić z kobietami. A jako przedmiot szczegółowego rachunku sumienia obieram walkę z brudem ciała, walkę o czystość. Chcę wypróbowany w czystości (177) z solidną walką, z tą moją gorącą krwią i namiętnością, stanąć u stopni ołtarza. I w subdiakonacie złożyć Bogu ślub czystości na życie całe. Jezus mym oblubieńcem.
Jezu, rozpal mnie miłością swoją, bym tylko kochał Ciebie. Zdanie: „Dobrze by jednak było, aby księża się żenili”, wypowiedziane przez p. Kentzerową, a przeze mnie aprobowane, dopiero teraz poznaję jako fałszywe. W świetle tego ideału koniecznego kapłańskiego. Kapłan musi ukochać Eucharystię, bo inaczej nie jest kapłanem. A miłując Eucharystię, tę pełnię miłości, nie może już ukochać żony i domu. I tysiące kolizji wejdzie do duszy jego, i ciężkie byłoby jego życie. Przykładem skarga księdza unickiego. I teraz rozumiem, że tylko obniżenie tego ukochania Eucharystii, Jezusa, obniżenie równocześnie swej wartości kapłańskiej, może spowodować słusznym owo zdanie o małżeństwie księży. Ksiądz kochający żonę nie może w pełni ukochać centra swej działalności i pracy: Jezusa Eucharystycznego. Albo to, albo to. Jak się cieszę, że wreszcie raz skończyłem tę kwestię
[S.W. Frelichowski, Pamiętnik, s. 120].
[…] Już dokonałem stanowczego wyboru i powiedziałem to Chrystusowi: zostaję kapłanem. Chcę iść tylko za Chrystusem, być Jego wyłącznym sługą. Teraz tylko urobić się. Zmienić swą duszę laicką, człowieka tak bardzo światowego, na duszę kapłańską. Całą siłą będę do tego dążył. Dlatego całą siłą będę się modlił
[S.W. Frelichowski, Pamiętnik, s. 121].
Oddajmy teraz głos w tej historii samej Agnieszce. W odnalezionych i zebranych przeze mnie wspomnieniach czytamy:
Znajomość moja ze śp. ks. Stefanem Frelichowskim zaczęła się w okresie szkolnym, mniej więcej dwa lata przed ukończeniem jego matury w następujących okolicznościach.
Miałam koleżankę szkolną Stasiulę Olszewską, która była kuzynką śp. ks. Frelichowskiego [Stanisława Olszewska była córką Wiktora Olszewskiego, brata Marty Frelichowskiej, i jego żony Anny].
Siedziałyśmy w jednej ławie szkolnej i bardzo byłyśmy ze sobą zaprzyjaźnione, toteż wszystkie wolne chwile spędzałyśmy razem. Często bywałam w domu jej rodziców, wspólnie odrabiałyśmy lekcje, wspólne były gry, zabawy i spacery. Ponieważ rodzice koleżanki byli bardzo gościnni i lubili młodzież, więc nieraz w ich domu wesoło, w gromadzie, spędzaliśmy nasze wolne chwile od nauki. Tam też właśnie poznałam kuzyna Stasiuli śp. ks. Stefana Frelichowskiego, wówczas zwanego Wickiem.
Był on niezastąpionym towarzyszem naszych zabaw – pełen pomysłów, inicjatywy, skory do wesołości, śpiewu, tańca, zawsze pogodny i poświęcający. Na wszystko umiał sobie zawsze znaleźć czas – na naukę, na pomoc kolegom i rodzicom, na organizowanie wycieczek, majówek itp. (Jako były harcerz miał wiele rutyny i pomysłów w tym kierunku).
Jednakże najcharakterystyczniejsze w nim było to, że przy swojej swadzie i ruchliwości cechowała go przede wszystkim wielka pobożność. Potrafił codziennie uczęszczać na Mszę św., nie było uroczystości kościelnej, której on by pominął czy zaniedbał. Należał również do Sodalicji Mariańskiej i innych stowarzyszeń kościelnych. Toteż w domu rodziców jego zawsze mówiono, że chyba Wicek zostanie księdzem, co było również pobożnym życzeniem ukochanej matki jego. A i on sam [s. 2], jak nam wiadomo było, miał powołanie w tym kierunku, z czym się zupełnie nie krył. Szczególnym kultem jego było nabożeństwo do „Serca Jezusowego”.
Jego niepospolity charakter dawał się zauważać w każdej okoliczności. Nawet wówczas kiedy spędzaliśmy nasz beztroski okres w licznym gronie koleżanek i kolegów, zachowanie Wicka mimo jego wesołości i łobuzerskości – było takie inne – niż u tamtych kolegów. Zawsze w ramach przyzwoitości, takie czyste, takie moralne. Bardzo lubiłam jego towarzystwo, a on moje. Toteż po pewnym czasie nasza wspólna koleżeńska znajomość przerodziła się w nić sympatii. Chętnie przebywaliśmy razem coraz więcej, odnajdowaliśmy w sobie wspólnych cech, upodobań, ideałów – aż w końcu zakiełkowała miłość, cicha, jasna, opromieniona wizją szczęścia.
Ja miałam wówczas zdaje się 18 lat – a Wicek 19. – Był po maturze. Wicek wyznał mi swą miłość i plany na przyszłość. Chciał zostać lekarzem i mieliśmy się pobrać. Byłam tak oszołomiona ogromem szczęścia, że wprost wierzyć nie mogłam, aby to się ziścić miało.
Rodzice Wicka, mając liczną rodzinę na utrzymaniu, byli w tym okresie w ciężkich warunkach materialnych, od dawna psychicznie nastawieni na to, że Wicek pójdzie na studia teologiczne do Pelplina. A tymczasem to nasze marzenie stanęło na drodze, co zresztą Wicek wyznał swoim rodzicom, jak mi oświadczył. Wiedziałam, że jego rodzice nie byli mi przeciwni i uszanowaliby to nasze uczucie. Niemniej jednak było to dla nich zaskoczeniem nieprzewidzianym. Również dobrze wiedziałam, że studia medyczne w tym czasie były bardzo kosztowne i że to przestawienie się [s. 3] stałoby się ogromnym podważeniem i tak już ich skromnego budżetu. A zatem nie wolno mi wymagać takiego poświęcenia, kosztem jego rodziny, ani sprawić swoją osobą zawodu matce w jej zacnych dążeniach. Zanadto ją szanowałam. Żyłam wówczas w ogromnej rozterce duchowej, nie wiedząc, co począć…
Pewnego dnia – pamiętam wybraliśmy się z Wickiem latem na długi spacer w szczere pole. Tam w obliczu nieba i ziemi rozstrzygnął się nasz los. Wicek złożył decyzję w moje ręce. Nie umiem opisać, jaką wówczas przeżywałam walkę wewnętrzną. Ważyłam na szali, którą drogę wybrać. Tu chwalebna służba Bogu Najwyższemu i spełnienie najgorętszych pragnień Matki Jego ukochanej – a tu nasze szczęście na ziemi…
Nie! Nie mogę być egoistką i myśleć tylko o sobie i swoim szczęściu. Rozsądek wziął górę – zdecydowałam i wybrałam to pierwsze, tę lepszą cząstkę wobec Boga i Matki. W milczeniu i pokorze zaaprobowaliśmy tę decyzję.
Przytuleni do siebie, pożegnaliśmy się pierwszym i ostatnim pocałunkiem, który nas złączył i równocześnie rozdzielił na zawsze – tu na ziemi.
Drogi nasze się rozeszły. Wicek poszedł na studia teologiczne, a ja do pracy zarobkowej w biurze.
Wyjeżdżając do Seminarium, przysłał mi na pamiątkę album ze swoją fotografią, który jest w moim posiadaniu do dzisiejszego dnia, swój ręczny zegareczek szkolny oraz kartkę z tymi słowami:
Za tyle pięknych dni, coś trzeba w zamian dać
W pokorze główkę schyl i łez perłami płać
Co los ma dać, to da,
Więc niech się dzieje, Boże, Wola Twa.
Urodziliśmy się z Wickiem, że tak nazwać można obok siebie, tzn. ja 21 stycznia w dzień św. Agnieszki, on 22 stycznia w dzień św. Wincentego. I takie imiona otrzymaliśmy na chrzcie św., i zdawać by się mogło, że dla siebie, ale nie sądzone nam było przeżyć szczęścia na tej ziemi. Każdy z nas w odmienny sposób przeżył swoją gehennę – Wicek przeżył męki obozowe, oddał swoje życie w ofierze bliźnim i Bogu.
Ja w rok po prymicji Wicka wyszłam za mąż [było to w 1938 r.]. Nie minął rok jak wybuchła wojna, którą przeżyliśmy na wysiedleniu w Warszawie. Lecz, niestety, nie zaznałam szczęścia, o jakim marzyłam przy boku mego męża. Po piętnastu latach burzliwego pożycia rozeszliśmy się. Od 12 lat idę już samodzielnie przez życie, pracuję zawodowo i opiekuję się ojcem moim – 84-letnim staruszkiem, który zamieszkuje ze mną.
Wicek wybrał, został Kapłanem, choć jak widzimy nie była to łatwa decyzja. Zapisał w pamiętniku:
I to jest pytanie bodaj najważniejsze w życiu, a szczególnie dla mnie, który do ostatniej chwili wahałem się czy zdecydować się wstąpić do Seminarium Duchownego, czy nie. Ile to było pytań, kwestii, głębokich rozmyślań. Moje osobiste zadanie, gdy w cichości, nie będąc pod żadnym wpływem, rozpatrywałem tę kwestię, brzmiało: będę księdzem. I to zadanie jako wynik rozmyślań z samym sobą po gorącej modlitwie do Boga z prośbą o oświecenie, zdecydowałem się krótko po żołniersku, wstąpić [11:] nieodwołalnie do Seminarium.
Kończąc tą kwestię wsłuchamy się po raz ostatni w słowa Wicka:
[…] serce me całe pragnie do Ciebie, pragnie miłować już tylko Ciebie. Dziękuję Ci za to pragnienie dzieci i ogniska domowego z żoną ukochaną. Składam je Tobie w ofierze. A w zamian to postanawiam: Miast dzieci swych będę dzieci innych wychowywał i do Boga prowadził. Urabiał ich dusze. Tworzył z nich prawdziwych ludzi. Pracował, zabiegał, jak ich ojciec duchowy. Miast ogniska domowego własnego będę apostołem dobrego życia w rodzinie. Harmonijnego, po Bożemu pojętego współżycia małżonków i prowadzenia rodziny. Uczyć będę o wzajemnym szacunku i miłości, jakie mają panować w gronie najbliższych, by przez rodzinę doszli do udoskonalenia siebie i do swego celu, do Boga. Miłość wśród ludzi ma być odblaskiem miłości Bożej. Szerzyć będę szczególnie u młodzieży wszelkimi środkami zrozumienie prawdziwej miłości.
(175) Miłość do kobiety. Posiadanie żony mieści się całkowicie w miłości Jezusa Eucharystycznego. Eucharystia to centrum życia kapłana, jego wszystkich zajęć, jego myśli. Jak u rolnika jego rola. Jezusa ukochać całym sercem to zadanie kapłana. Jezus kocha nas, i ukocha mnie. Sam osobiście jest przy ukochanym. Sam współcierpi z ukochanym. Dalej, Sam siebie cały daje ukochanemu i tworzy z nim rzeczywistą jedność. Oto prawa miłości. I oto spełnienie ich przez Jezusa. On przyjaciel najlepszy kapłana. On wszystko wysłucha. Wszystkie cierpienia, zawody ukoi. On nigdy nie podepce, nie pogardzi. On podeprze, podźwignie. Nowych sił doda. On najlepszy towarzysz, żona, oblubienica. On w miłości nieograniczony. Samego siebie mi daje za wszystkim. Staje się mym pokarmem. Jednością zupełną ze mną. Chcę kochać Ciebie, o Jezu. Zupełnie i zawsze. Niech się wypełnią słowa czytane przeze mnie w gimnazjum w „Naśladowaniu Jezusa” – Tyś Bóg i moje wszystko. Już nie mam nikogo na świecie, tylko Ciebie. Tyś mój Jedyny. Mój ukochany, moja żona, moja rodzina, Tyś, Boże, mój Bóg
[S.W. Frelichowski, Pamiętnik, s. 118–119].
dr Robert Zadura