22 stycznia 1913 r.
110 lat temu w środę 22 stycznia 1913 r. w Chełmży, mieście oddalonym ok. 20 km na północ od Torunia, przyszedł na świat błogosławiony ks. Stefan Wincenty Frelichowski. To przepiękne miasto, położone nad polodowcowym jeziorem chełmżyńskim, od średniowiecza, przez setki lat było stolicą diecezji chełmińskiej.
W dzień jego urodzenia dachy chełmżyńskich kościołów i kamienic pokryte były zapewne grubą warstwą śniegu. Dzięki wspomnieniom Pani Marty Frelichowskiej, mamy Wicka, jak mówiono na niego w gronie rodziny, przyjaciół i znajomych, wiemy nieco więcej o tym dniu, dniu w którym Kościół w liturgii czci właśnie męczennika św. Wincentego. Wczytajmy się w słowa Pani Marty:
Od sześciorga dzieci trzeci był Wicuś. Urodził się bardzo słaby i w porównaniu do swych starszych braci wyglądał staro i brzydko. Babcia [Chodzi o Wiktorię Olszewską] widząc chłopca, długo mu się przyglądała i mówiła mi, że wygląda jak stary zmartwiony profesor, lecz z niego będzie uczony człowiek.
Tydzień później, w środę 29 stycznia 1913 r., odbył się w chełmżyńskiej konkatedrze pw. Świętej Trójcy, chrzest Stefana Wincentego Frelichowskiego. Rodzicami chrzestnymi zostali Zygmunt Sarnecki oraz Anna Olszewska. Sakramentu chrztu udzielił sam proboszcz ks. Tomasz Fryntkowski.
Marcjanna Jaczkowska, najmłodsza siostra Wicka, zapamiętała:
Wspominano mi, że kiedy urodził się Stefan, Jego chrzestny, który był człowiekiem bardzo energicznym, mówił: „Jak można mu nadać takie imię, będą mówić na niego jakiś tam Stefek. Musi mieć na imię Wincenty – jak patron Jego dnia narodzin, to brzmi tak męsko i okazale. Wy możecie mówić na niego Stefan, ale ja zawsze będę mówił Wicek”. To drugie imię, a właściwie zdrobnienie, tak do niego przylgnęło, że wszyscy zaczęli tak go nazywać. Wickiem pozostał dla swoich kolegów i znajomych przez całe życie.
21 lat później kleryk III roku seminarium w Pelplinie Stefan Wincenty zapisał w pamiętniku – jako ciekawostkę należy podać, iż jest to jedyny zapis w jego duchowych zapiskach z dnia urodzin:
Kończę dziś 21 rok życia. Jestem w obliczu prawa pełnoletni. […] Już dziś po modlitwach. Zatem przypomniawszy sobie na nowo dzisiejsze życzenie kochanych mych rodziców idę spokojnie spać z ufnością w sercu: „Bóg kieruje twoimi dalszymi krokami”. [S. W. Frelichowski, Pamiętnik, Toruń 2013, s. 84].
Wicek bardzo kochał swoich rodziców i wielokrotnie dziękował im za ich przykład oraz dar życia. Cieszył się, że mógł pielęgnować wartości, które otrzymał w domu i z dumą przekazywał je innym ludziom. W jednym ze swoich obozowych listów wyznał: […] tylko miłość rodzinna jest w stanie zrodzić i ukształtować w człowieku prawdziwą miłość do innych wartości. Bez miłości rodzinnej nie istnieje żadna inna miłość, żadna miłość do własnego powołania i do tych wysokich wartości, które są siłami i życiem ludzkości […].
28 lat później…
Od 21 stycznia 1941 r., dzięki staraniom m.in. Stolicy Apostolskiej, kapłani zniewoleni w niemieckim obozie koncentracyjnym w Dachau, korzystali z obozowej kaplicy umieszczonej w baraku nr 26. Oprócz odprawiania Mszy św. uczestniczyli również w nabożeństwach liturgicznych. Z początku Eucharystię mógł sprawować tylko jeden wyznaczony przez władze obozu kapłan ks. Paweł Prabucki, który był generalnym kapelanem księży w Dachau, podobnie jak to miało miejsce w Sachsenhausen.
W dniu urodzin ks. Frelichowskiego, a więc 22 stycznia 1941 r. odprawiono pierwszą Mszę św. Tak to wydarzenie wspominał bezpośredni świadek tamtych wydarzeń: I znowu ks. Prabucki czyta słowa Mszy św. jakby wprost dla nas przeznaczone. Msza św. o świętych Męczennikach Wincentym i Anastazym: Niech jęk pojmanych dojdzie do Ciebie, Panie! Wielu w kaplicy płacze. Polscy kapłani na pewno tego dnia wspólnie świętowali imieniny i urodziny ks. Frelichowskiego.
Cztery lata później 22 stycznia 1945 r., a więc prawie na cztery miesiące przed wyzwoleniem obozu, Wicek obchodził swoje 32 urodziny, kto mógł wówczas przypuszczać, że będą one dla niego tymi ostatnimi w życiu. W tym czasie Wicek przedzierał się już nielegalnie do chorych na tyfus ludzi, którzy błagali go o pomoc, a on kładł się przy drugim cierpiącym człowieku, pocieszał, spowiadał po prostu był, był w tym najtrudniejszym momencie życia.
Cierpiący straszne męczarnie ludzie dosłownie pragnęli spotkać kapłana, który przed śmiercią mógłby pojednać ich z Bogiem. Oto wspomnienia jednego ze świadków:
Przychodzi tu do nas codziennie. Tyle godzin przebywa wśród nas chorych. Spójrz, w jakiej niewygodnej pozycji musi spowiadać. Prawie leży, wsparty na jednym łokciu i szepce ostatnie słowa pociechy na drogę do wieczności… Już od kilku dni obserwuję go pilnie. Przesuwa się z jednego łóżka na drugie, zdaje się być obojętny na to, kogo napotyka. Czy to wierzący czy nie, równie pogodnie, z namaszczeniem z każdym nawiązuje rozmowę.
– Janku, ja dopiero wczoraj przed południem przeprowadziłem z nim właśnie taką serdeczną rozmowę. Nawet nie spostrzegłem, jak się wyspowiadałem i przyjąłem Pana Jezusa. Dlatego teraz jestem taki spokojny. Pogodziłem się z tą myślą, że wkrótce umrę. Żal mi jednak tego księdza, głęboką wdzięczność czuję do niego. Przecież on również sam niedługo zachoruje na tyfus.
Powyższe wspomnienia spisał ks. Wiktor Jacewicz po rozmowie z śp. Janem Chmurą, który zmarł na tyfus w Dachau 6 lutego 1945 r. [F. Korszyński, Jasne promienie w Dachau, Poznań 1985, s. 116–117].
Robert Zadura